Jak to zwykle bywa, niniejszy post jest efektem moich przemyśleń oraz rozmów z moją Żoną , toteż część spostrzeżeń jest jej.
Do rzeczy. Czytuję "Metro". We wczorajszym tematem na stronie czytelniczej były wydarzenia ostatnich dni, kiedy to wyszło na jaw, że uczniowie używający komórek na lekcjach są ich pozbawiani, a nauczyciele czytają na głos SMS-y lub wyrzucają komórki przez okno. Przeczytałem listy czytelnicze i zawrzało we mnie: wszyscy poparli nauczycieli! Główne argumenty były dwa. Pierwszy: dlaczego należy respektować prawa ucznia, który łamie prawa. Drugi: dlaczego należy szanować ucznia, który nie szanuje nauczyciela. Moim zdaniem jest to jedno wielkie nieporozumienie i postawienie sprawy na głowie.
Po pierwsze: oba te argumenty, przyjęte za dobrą monetę, w prostej drodze prowadzić do przyzwolenia na anarchię, a co najmniej na lincze. Byłoby trochę niebezpieczne, gdyby każdy nauczyciel stał się przedstawicielem władzy wykonawczej i sądowniczej w jednym.
Po drugie: wcale nie uważam, żeby okradzenie złodzieja było mniej naganne moralnie niż okradzenie kogoś, kto nikomu nic nie ukradł. Kradzież jest kradzieżą bez względu na osobę poszkodowanego. To samo mamy tutaj: złamanie prawa i brak szacunku zawsze nimi będą, niezależnie od osoby i postawy poszkodowanego.
Po trzecie i najważniejsze: kary moim zdaniem są tu nieadekwatne do wykroczenia. Pragnę zauważyć, że uczeń w najlepszym razie łamie zarządzenie szkoły oparte o wytyczne MEN. Nauczyciel - niszcząc prywatną własność lub naruszając tajemnicę korespondencji - staje w sprzeczności z kodeksem karnym, a więc aktem niewątpliwie wyższego rzędu!
Zapewne przyzwolenie na to wzięło się z mniemania ludzi, że jeśli ktoś robi coś złego, to należy go karać, zaostrzając kary z czasem, aż mu się odechce, przy czym zaostrzać je można dowolnie wysoko. Nie trafia to do mnie. W moim odczuciu dla każdego wykroczenia istnieje jakaś górna sensowna granica kary, powyżej której wyjście jest absurdem. Ta granica to kara na tyle ostra, że gdyby miała odstraszyć, zrobiłaby to, a skoro nie odstraszyła, rozwiązania należy szukać gdzieś indziej. Zwracam zresztą uwagę na to, że nawet wtedy, gdy masowo stosowano kwalifikowaną karę śmierci, zdarzali się ludzie z premedytacją popełniający czyny, za które ona groziła.
Co zatem robić? Wypośrodkować - oto moja opinia. Regulamin szkoły może zakazywać różnych rzeczy i powinien precyzować sankcje za naruszenie zakazów, przy czym sankcje te nie powinny stać w sprzeczności z ustawami. Moim pomysłem jest, żeby jeśli uczeń używa komórki na lekcji, nauczyciel miał prawo mu ją zabrać, jednakże zostawiając uczniowi wpierw prawo do zakodowania jej PIN-em i wyłączenia. Tak, żeby nie mógł ingerować w jej zawartość. Następnie nauczyciel oddawałby tę komórkę rodzicowi, gdy ten się pojawi, lub samemu uczniowi, gdy od wykroczenia minie przynajmniej tydzień. To ostatnie wystarczająco studzi zapędy maniaków uzależnionych od komórek, a jednocześnie nie karze zapracowanego rodzica za wybryk dziecka koniecznością urywania się z pracy.
Inna rzecz, że niekiedy zakazy są paranoidalne. Zakaz używania komórki na przerwie uważam za absurdalny, nie mówiąc już o zakazie jej posiadania i przeszukiwaniu uczniów. Skąd się te zakazy wzięły?
Nauczyciele moim zdaniem boją się dwóch rzeczy. Pierwsza: na przerwie ktoś kogoś obściskuje lub naparza, a trzeci idiota to nagrywa i puszcza w świat. Tyle tylko, że uczniowie obściskiwali się w szkole - a z jeszcze większą lubością naparzali - dawno przed erą komórek. Już wówczas jedno i drugie było zakazane i nauczyciele jakoś sobie z tym radzili.
Druga rzecz: nauczyciele boją się lub nie chcą, żeby nagrywano lekcje. Przykro to powiedzieć, ale kiedyś nie było to dozwolone prawnie, a teraz jest i nauczyciele sami są sobie winni! Chcieli mieć broń przeciwko uczniom. Dostali, i to potężną: status funkcjonariusza publicznego, co powoduje, że za nazwanie nauczycielki w szkole starą k*rwą można teoretycznie pójść do więzienia, i to nawet wtedy, gdy udowodni się każdy człon epitetu przed sądem! Medale mają jednak tendencję do bycia dwustronnymi i ten nie jest wyjątkowy: prawo zezwala na nagrywanie funkcjonariusza publicznego bez jego zgody, gdy ten w miejscu publicznym wykonuje zwykłe zadania służbowe. Albo rybki, albo akwarium!
Nie chcę tu naturalnie wybielać uczniów, bo gdyby oni nie nadużywali komórek w szkole, nie byłoby problemu. Paranoja antykomórkowa poszła jednakże moim zdaniem za daleko. Dochodzi do sytuacji, w której uczeń na przerwie patrzący na zegarek na ręce jest w porządku, a ten, który to samo robi, tylko zegarek ma w komórce - już nie, choć obaj robią to samo. Dochodzi do sytuacji, w której na lekcji chemii używanie standardowego kalkulatora jest OK, a tego wbudowanego w komórkę nie, choć oba używane są w tym samym celu. Na pewno nie jest to zdrowe.
Pozdrawiam,
Do rzeczy. Czytuję "Metro". We wczorajszym tematem na stronie czytelniczej były wydarzenia ostatnich dni, kiedy to wyszło na jaw, że uczniowie używający komórek na lekcjach są ich pozbawiani, a nauczyciele czytają na głos SMS-y lub wyrzucają komórki przez okno. Przeczytałem listy czytelnicze i zawrzało we mnie: wszyscy poparli nauczycieli! Główne argumenty były dwa. Pierwszy: dlaczego należy respektować prawa ucznia, który łamie prawa. Drugi: dlaczego należy szanować ucznia, który nie szanuje nauczyciela. Moim zdaniem jest to jedno wielkie nieporozumienie i postawienie sprawy na głowie.
Po pierwsze: oba te argumenty, przyjęte za dobrą monetę, w prostej drodze prowadzić do przyzwolenia na anarchię, a co najmniej na lincze. Byłoby trochę niebezpieczne, gdyby każdy nauczyciel stał się przedstawicielem władzy wykonawczej i sądowniczej w jednym.
Po drugie: wcale nie uważam, żeby okradzenie złodzieja było mniej naganne moralnie niż okradzenie kogoś, kto nikomu nic nie ukradł. Kradzież jest kradzieżą bez względu na osobę poszkodowanego. To samo mamy tutaj: złamanie prawa i brak szacunku zawsze nimi będą, niezależnie od osoby i postawy poszkodowanego.
Po trzecie i najważniejsze: kary moim zdaniem są tu nieadekwatne do wykroczenia. Pragnę zauważyć, że uczeń w najlepszym razie łamie zarządzenie szkoły oparte o wytyczne MEN. Nauczyciel - niszcząc prywatną własność lub naruszając tajemnicę korespondencji - staje w sprzeczności z kodeksem karnym, a więc aktem niewątpliwie wyższego rzędu!
Zapewne przyzwolenie na to wzięło się z mniemania ludzi, że jeśli ktoś robi coś złego, to należy go karać, zaostrzając kary z czasem, aż mu się odechce, przy czym zaostrzać je można dowolnie wysoko. Nie trafia to do mnie. W moim odczuciu dla każdego wykroczenia istnieje jakaś górna sensowna granica kary, powyżej której wyjście jest absurdem. Ta granica to kara na tyle ostra, że gdyby miała odstraszyć, zrobiłaby to, a skoro nie odstraszyła, rozwiązania należy szukać gdzieś indziej. Zwracam zresztą uwagę na to, że nawet wtedy, gdy masowo stosowano kwalifikowaną karę śmierci, zdarzali się ludzie z premedytacją popełniający czyny, za które ona groziła.
Co zatem robić? Wypośrodkować - oto moja opinia. Regulamin szkoły może zakazywać różnych rzeczy i powinien precyzować sankcje za naruszenie zakazów, przy czym sankcje te nie powinny stać w sprzeczności z ustawami. Moim pomysłem jest, żeby jeśli uczeń używa komórki na lekcji, nauczyciel miał prawo mu ją zabrać, jednakże zostawiając uczniowi wpierw prawo do zakodowania jej PIN-em i wyłączenia. Tak, żeby nie mógł ingerować w jej zawartość. Następnie nauczyciel oddawałby tę komórkę rodzicowi, gdy ten się pojawi, lub samemu uczniowi, gdy od wykroczenia minie przynajmniej tydzień. To ostatnie wystarczająco studzi zapędy maniaków uzależnionych od komórek, a jednocześnie nie karze zapracowanego rodzica za wybryk dziecka koniecznością urywania się z pracy.
Inna rzecz, że niekiedy zakazy są paranoidalne. Zakaz używania komórki na przerwie uważam za absurdalny, nie mówiąc już o zakazie jej posiadania i przeszukiwaniu uczniów. Skąd się te zakazy wzięły?
Nauczyciele moim zdaniem boją się dwóch rzeczy. Pierwsza: na przerwie ktoś kogoś obściskuje lub naparza, a trzeci idiota to nagrywa i puszcza w świat. Tyle tylko, że uczniowie obściskiwali się w szkole - a z jeszcze większą lubością naparzali - dawno przed erą komórek. Już wówczas jedno i drugie było zakazane i nauczyciele jakoś sobie z tym radzili.
Druga rzecz: nauczyciele boją się lub nie chcą, żeby nagrywano lekcje. Przykro to powiedzieć, ale kiedyś nie było to dozwolone prawnie, a teraz jest i nauczyciele sami są sobie winni! Chcieli mieć broń przeciwko uczniom. Dostali, i to potężną: status funkcjonariusza publicznego, co powoduje, że za nazwanie nauczycielki w szkole starą k*rwą można teoretycznie pójść do więzienia, i to nawet wtedy, gdy udowodni się każdy człon epitetu przed sądem! Medale mają jednak tendencję do bycia dwustronnymi i ten nie jest wyjątkowy: prawo zezwala na nagrywanie funkcjonariusza publicznego bez jego zgody, gdy ten w miejscu publicznym wykonuje zwykłe zadania służbowe. Albo rybki, albo akwarium!
Nie chcę tu naturalnie wybielać uczniów, bo gdyby oni nie nadużywali komórek w szkole, nie byłoby problemu. Paranoja antykomórkowa poszła jednakże moim zdaniem za daleko. Dochodzi do sytuacji, w której uczeń na przerwie patrzący na zegarek na ręce jest w porządku, a ten, który to samo robi, tylko zegarek ma w komórce - już nie, choć obaj robią to samo. Dochodzi do sytuacji, w której na lekcji chemii używanie standardowego kalkulatora jest OK, a tego wbudowanego w komórkę nie, choć oba używane są w tym samym celu. Na pewno nie jest to zdrowe.
Pozdrawiam,
--
Pietshaq na YouTube