W 1803 roku temu grupa śmiałków odbyła pieszą wędrówkę ze
wschodniej części Stanów Zjednoczonych aż na zachodnie wybrzeże kontynentu.
Była to pierwsza tego typu ekspedycja, która pozwoliła wytyczyć
szlaki pod budowę przyszłych dróg. Dziś, po ponad dwustu latach
od tego wydarzenia, uczeni są w stanie dokładnie prześledzić
trasę, którą przebyli dzielni podróżnicy. Co ułatwia te badania? Gówno!
W 1800 roku Luizjana, czyli kawał terenu Ameryki Północnej,
wróciła do francuskich rąk. Wprawdzie Napoleon przejmując ją od
Hiszpanów, na mocy traktatu z San Ildefonso, zobowiązał się, że
w zamian odda drugiej stronie Toskanię, ale cóż począć?
Obietnicy tej nigdy nie dotrzymał.
Tymczasem Stany Zjednoczone uznały, że nadarzyła się niezła
okazja do odkupienia od Francji niewielkiego fragmentu tego
olbrzymiego terytorium. Konkretnie – portowego miasta Nowy Orlean.
I tak też w 1803 roku dyplomata i późniejszy
prezydent USA James Monroe udał się na spotkanie z
nowymi-starymi włodarzami Luizjany, aby zaproponować im taką
transakcję. Polityk nie spodziewał się, jak owocne będzie spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Francji Charlesem-Mauricem de Talleyrandem. Amerykanie marzyli o wejściu w
posiadanie jednego miasta, a skończyło się na odkupieniu od
Europejczyków
ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych
terenu, czyli mniej więcej 23% całego obecnego terytorium USA, co
do dziś uważa się za największą w historii transakcję
sprzedaży nieruchomości! Za całą Luizjanę Amerykanie zapłacili
ponad 23 miliony dolarów. Czy to dużo? Sami odpowiedzcie sobie na
to pytanie. Podpowiemy jedynie, że był to odpowiednik ok. 342
milionów dolarów. Tyle kosztowała ziemia, która – dosłownie –
podwoiła wielkość ówczesnych Stanów Zjednoczonych!
Wiadomo, ten stosunkowo dziewiczy, zamieszkany głównie przez
indiańskie plemiona, teren należało dopiero „skolonizować”,
czyli dokładnie zbadać, elegancko wykarczować lasy, wyrżnąć Indian (a resztę
zamknąć w rezerwatach), a nade wszystko – zbudować drogi. Plany
stworzenia szlaku łączącego wschód kontynentu z zachodnim
wybrzeżem mieli już pierwsi kolonizatorzy. Teraz jednak zakup Luizjany sprawił, że Amerykanie potraktowali ten
projekt jako priorytet. Tym bardziej że parę lat wcześniej pewien
szkocki podróżnik – Alexander Mackenzie – zdołał przedostać się
ze wschodu aż do Pacyfiku. Prezydent Thomas Jefferson, po dokładnym
zapoznaniu się z raportami Szkota, zdołał namówić członków
amerykańskiego Kongresu
na sfinansowanie ekspedycji badawczej. Na czele 14-osobowej ekipy podróżników stanęło dwóch mężczyzn
– Meriwether Lewis oraz William Clark.
Początek wyprawy miał
miejsce w Pittsburghu, skąd grupa ruszyła w dół rzeki Ohio.
Prawie cztery miesiące później, w połowie grudnia, członkowie
ekspedycji rozbili obóz w Illinois, tuż przy miejscu zbiegu rzek
Missisipi i Missouri. Ekipa przeczekała tam do maja, w międzyczasie
biorąc udział w oficjalnych uroczystościach przekazania Luizjany
Stanom Zjednoczonych.
Dużą rolę w powodzeniu tej wyprawy miała pomoc przyjaznych
eksploratorom indiańskich plemion, które nie tylko zapewniły
podróżnikom schronienie, ale i dostarczały jedzenie, konie oraz oczywiście służyły cennymi wskazówkami. Lewis i Clark mieli też olbrzymie
szczęście spotkać na swojej drodze pewnego Kanadyjczyka, którego
wkład w tę wyprawę okazał się nieoceniony. Kiedy zimą 1804 roku
ekspedycja znalazła się na ziemiach Dakoty Północnej, grupa zziębniętych włóczęgów znalazła schronienie w wiosce
plemienia Mandanów. I właśnie w tym miejscu piękną angielszczyzną zwrócił
się do nich mężczyzna o mocno europejskich rysach twarzy.
Człowiekiem tym był
Toussaint Charbonneau, pochodzący z Kanady traper, były pracownik Kompanii Północnozachodniej, a także wierny mąż Sacajawey – kobiety z plemienia Szoszonów. Zarówno
on, jak i jego małżonka zostali zatrudnieni przez Lewisa jako przewodnicy i
tłumacze.
Można powiedzieć, że Toussaint złapał tę fuchę odrobinę
„nakłamawszy w swoim CV”, a prawdziwą pomocą dla Amerykanów
okazała się jego ukochana. Kanadyjczyk był fatalnym przewodnikiem
i miał talent do ciągłego pakowania się w kłopoty – o czym
wiemy z kronik pisanych przez członków wyprawy. Charbonneau raz
niemalże utopił swoje kanu, histerycznie drąc się przy tym
wniebogłosy, a innym razem zleciał ze źle okulbaczonego konia i
prawie sobie głupi ryj rozwalił. Kiedyś też zadarł z misiem
grizli i pewnie zostałby przez niego rozszarpany, gdyby nie
przytomność i celne oko jednego z mężczyzn, który bestię ubił,
zanim ta zdążyła zrobić z fajtłapowatego Kanadyjczyka krwisty
tatar.
Na szczęście braki w kompetencjach Toussainta nadrabiała jego
małżonka, która nie tylko doskonale sprowadziła się jako
przewodniczka i tłumaczka, ale i mając wrodzony dyplomatyczny
talent, z łatwością nawiązywała przyjazne kontakty z
napotkanymi na drodze plemionami. Dzięki temu ekspedycja brnęła do
przodu bez większych problemów ze strony „dzikusów”. Po
krótkim postoju u Indian Nez Percé podróżnicy dalszą trasę
pokonali na łodziach, płynąc w dół rzeki Kolumbia. Ostatecznie w marcu 1806
roku, po prawie dwóch i pół roku tułaczki,
dotarli do wybrzeży
Pacyfiku.
Chociaż prowadzone przez Lewisa i Clarka raporty z dużą
dokładnością określały przebieg trasy ich wyprawy, to
całkiem niedawno okazało się, że szlak został przez nich
fizycznie zaznaczony. W jaki sposób? Ano w – że tak powiem –
całkiem gówniany.
W czasie gdy miała miejsce ta wielka wyprawa, kilka innych ekip eksplorowało już tereny Luizjany. Nawet prowadząc skrupulatne archeologiczne badania, trudno by
było więc określić, które z zachowanych pozostałości po obozowiskach należały do członków grupy Lewisa i jego kompanów.
A w ciągu prawie 30
miesięcy wędrówki takich przystanków było ponad 600!
Trasę podróżników można prześledzić dzięki latrynom! A raczej
ich zawartości. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby ludzka kupa
przetrwała ponad dwa stulecia. Chodzi tu raczej o… rtęć, która
w ekskrementach była obecna! Ten toksyczny dla człowieka metal nie
rozkłada się, więc w miejscach gdzie załatwiali się ludzie
zatruci rtęcią, bez trudu można znaleźć jej ślady do dziś.
I
faktycznie – współcześni badacze ustalili, gdzie dokładnie
członkowie ekipy Lewisa i Clarka srali.
W każdym miejscu rozbicia
obozu podróżnicy wykopywali prowizoryczne latryny, po których nie ma dziś
śladu, ale nadal spoczywa tam wydalana przez nich toksyczna
substancja. Pytanie tylko – co sprawiło, że dzielni wędrowcy
podtruwani byli metalem, o którego szkodliwych właściwościach wiemy przecież nie od dziś?
Otóż przez setki lat rtęć uważana była za lekarstwo. Już w
starożytności rzymscy uczeni zalecali stosowanie siarczku rtęci
przy owrzodzeniach, a w XV wieku, kiedy do Europy zawitała kiła,
lekarze przepisywali swoim pacjentom maści, posypki oraz pigułki
rtęciowe. W XIX wieku nadal wierzono w prozdrowotne działanie tej substancji. Preparaty
przygotowywane były zarówno z metalu w jego ciekłej formie, jak
i np.
kalomelu, czyli soli kwasu solnego i rtęci. Specyfiki z tego
ostatniego stały się szczególnie popularne w tamtym czasie – jako środek
przeczyszczający pomagały w leczeniu zaparć. Wprawdzie uwolnieniu
zawartości jelit towarzyszył też ślinotok – oczywisty efekt zatrucia
rtęcią – ale kto by zwracał na taki drobiazg uwagę? Kalomel miał szereg różnych innych zastosowań. Żółta febra?
Kalomel i upuszczanie krwi! Zatrucie pokarmowe? Kalomel i dieta na
bolący brzuszek! Grypa? Kalomel i ciepła kołderka!
Okazuje się, że ekspedycja Lewisa i Clarka była świetnie
przygotowana do swojego zadania. Również pod kątem medycznym.
Istotnym i nader częstym środkiem na wszelkie boleści i zdrowotne
problemy były tzw.
„Żółciowe pigułki Rusha”, zwane także
„Piorunami Rusha”. Ten tajemniczy medykament stosowano wówczas,
gdy uznawano, że pacjent miał
„słaby przepływ żółci w
organizmie”, którego objawami miało być zmęczenie, ból głowy
i wspomniane już zaparcia. Niejaki doktor Rush, który przygotował
dla Lewisa ten lek, sugerował podawanie jednej-dwóch pigułek każdemu z członków ekipy, który miałby wyżej wymienione objawy. A umówmy
się – na takie rzeczy jak migrena, zmęczenie czy problemy z
wypróżnianiem skarżyć się może każda osoba, która przez ponad
dwa lata tuła się po lasach, żre szyszki i śpi po krzakach…
Przygotowane przez doktorka lekarstwo było
mieszanką kalomelu oraz
jalapy meksykańskiej
– rośliny o właściwościach silnie przeczyszczających. Jedyne
co uratowało ekspedycję przed katastrofą to fakt, że Lewis i
Clark bardzo starannie dobrali swoją ekipę i zadbali o to, aby w
jej skład weszli głównie młodzi i silni mężczyźni. Wędrowcy leczący obfitą, rtęciową sraczką zaparcia
typowe dla pozbawionej błonnika diety, musieli być naprawdę
mocnymi sukinkotami, że wytrzymali zarówno trudy długiej
podróży, jak i permanentne zatrucie tymi cholernie toksycznymi pastylkami. A warto
nadmienić, że podróżnicy brali je bardzo chętnie, wierząc w
ich działanie.
Mogli sobie na to pozwolić, bo Lewis zadbał o ich
spory zapas
– wziął ich ze sobą ponad 50 tuzinów!
Dziwne jest tylko to, że żadnego z mężczyzn tak chętnie
sięgających po ten specyfik nie zaniepokoiło sinienie skóry,
obrzęk dziąseł, odbarwiony stolec, ruszające się zęby
i cuchnący, metaliczny oddech…
Można więc rzec, że podróż słynnej ekspedycji pokryta
była płynną sraczką, szlakiem rtęciowym, który pozostanie z nami
jeszcze na długo.
No ale cóż – dzięki niemu dzisiaj, po ponad 200 latach od
zakończenia tej wyprawy, z dużą dokładnością można odtworzyć
jej przebieg.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą