Jeśli obawiacie się nadchodzącej wojny, albo przewidujecie, że pandemia rozwinie się w apokalipsę zombie, być może ta nieruchomość Was zainteresuje. Pojawiło się ogłoszenie sprzedaży starego schronu przeciwatomowego położonego w Abilene w Kansas.
Chyba każdy pisarz, artysta, dziennikarz czy aktor zna to przykre
uczucie, kiedy wkłada w pracę całe swoje serce, a nierzadko i nakłady
finansowe, aby ostatecznie
usłyszeć od krytyków potok gorzkich słów i spotkać się z (delikatnie mówiąc) zimnym przyjęciem gotowego produktu. Ludzie to
k#rwy! - chciałoby się powiedzieć. Tak, w każdym razie na pewno
podsumowali swój trud ci ambitni, marzący o realizacji dzieła
doskonałego, aktorzy.
Madonna i „Swept Away”
Guy Ritchie raczej
nie robi złych filmów. No dobra, czasem zdarzają mu się finansowe
klapy, ale to nadal nie znaczy, że samym produkcjom można coś
zarzucić. Oczywiście reżyser ten najlepiej sprawdza się w
krwistym, „męskim” kinie, takim ociekającym potem, z soczystymi
„fuckami” i wartką akcją. Cóż mogłoby takiego twórcę
skłonić do realizacji komedii romantycznej? Ano na przykład jego…
żona! A była nią wówczas sławna piosenkarka – Madonna.
Artystka, która jak się okazało - całkiem nieźle radziła sobie
z aktorskimi wyzwaniami, zapragnęła zagrać główną rolę w
remake’u włoskiego filmu z 1974 roku, znanego w krajach
anglojęzycznych pt. „Swept Away”.
Efektem tego pomysłu
było dość nędzne dziełko stworzone przez reżysera, który
zdecydowanie nie nadaje się do kręcenia komedii romantycznych.
Jeśli dołożyć do tego to, że główne skrzypce zagrała
artystka, której daleko do miana wszechstronnej aktorki, to trudno
się dziwić krytykom. A ci na filmie nie zostawili suchej
nitki. Również i publiczność nie dopisała. Przy 10 milionowym
budżecie, amerykańska wersja „Swept Away” zarobiła leciutko
ponad milion dolarów.
Warren Beatty i
„Rules Don't Apply”
W 2004 roku Leonardo
DiCaprio zagrał postać Howarda Hughesa – amerykańskiego
miliardera i konstruktora lotniczego. Wyreżyserowany przez Martina Scorsesego „Aviator” nie tylko potwierdził, jak
doskonałym aktorem jest DiCaprio, ale i przybliżył całemu światu
postać Hughesa. Tymczasem dwanaście lat po premierze „Aviatora”
w postać tę wcielił się też inny, wybitny artysta. Warren Beatty dla
tej roli wrócił ze swej, trwającej już 15 lat, emerytury. Artysta
nie tylko zagwarantował tej produkcji całkiem niezły, bo liczący
okrągłe 25 milionów dolarów, budżet, a także napisał scenariusz,
wyreżyserował oraz zagrał rolę Hughesa. Dobiegającemu 80. roku życia gwiazdorowi nawet
specjalnie nie przeszkadzał fakt, że jego bohater miał sobie
liczyć nieco ponad 50 wiosen.
Film, który powstał
nie był zły, tylko po prostu nudny. Tak w każdym razie twierdzili
recenzenci oraz publiczność. Mimo całkiem niezłej kampanii
marketingowej, nie udało się jej nakłonić do szturmowania kin.
„Rules Don't Apply” poniosło spektakularną klęskę, zarabiając
mniej niż 4 miliony dolarów.
Will Smith i „After
Earth”
Czego nie robi się
dla dziecka? Will Smith, gwiazdor pierwszego formatu, zapragnął
stworzyć potężne, efektowne kino, które byłoby trampoliną na
sam szczyt dla jego syna – Jadena. Napisał więc historię ojca i
syna, których pojazd latający rozbija się na Ziemi – miejscu
dawno już opuszczonym przez ostatnich ludzi. Starszy z podróżników, w wyniku tej kolizji, odnosi poważne rany i tym samym – staje się
więźniem tej niegościnnej i pełnej niebezpieczeństw planety.
Jedynym ratunkiem dla mężczyzny jest jego syn, który musi obrosnąć
w jaja i uratować życie swego cierpiącego
zgredka. Will Smith oraz jego małżonka stali się jednymi z
głównych producentów tego przedsięwzięcia, a za kamerą stanął
M. Night Shyamalan – reżyser słynący zarówno z produkcji bardzo
dobrych, jak i totalnych kaszanek.
Film „After Earth”
został zmiażdżony przez krytyków. Twórcom oberwało się za
wszystko – od słabego aktorstwa, przez marne CGI, aż po
siermiężny scenariusz. Na domiar złego swoje trzy słowa dodał
sam… Buzz Aldrin – drugi w historii człowiek, który stąpał po
Księżycu. Astronauta przyczepił się do tego, że w sekwencjach
mających miejsce w kosmosie, maszyny wydają z siebie sporo hałasu,
a jak wiadomo – w próżni dźwięk się nie niesie…
Produkcja Smithów
poniosła więc sromotną klęskę artystyczną, ale na szczęście –
równocześnie z fatalnymi recenzjami, szła całkiem niezła
frekwencja kinowa, więc ostatecznie „After Earth” swoje zarobił.
Kevin Costner i „The
Postman”
Na początku lat 90.
Kevin Costner królował na ekranach kin. I chociaż w jego karierze
przytrafiło mu się dość potężne potknięcie pt. „Waterwold”,
to finansowa porażka tej superprodukcji nie zniechęciła
producentów od finansowania kolejnych produkcji z udziałem
Costnera. Kiedy więc aktor wyszedł z propozycją wyreżyserowania i
zagrania głównej roli w postapokaliptycznym filmie, kasa na taki
projekt szybko się znalazła. Przecież parę lat wcześniej
gwiazdor nakręcił i pojawił się przed kamerą znakomitego „Tańczącego z wilkami”, który to wytańczył prawie pół
miliarda dolarów! Gwiazdor, zainspirowany powieścią Davida Brina
pt. „Listonosz” (ang. „The Postman”) uparł się, że musi
zekranizować to dzieło. Niestety wydanie 80
milionów dolarów na projekt Costnera okazało
się strzałem w stopę.
Na film posypały się nagrody… „The
Postman” dostał Złotą Malinę w kategoriach: najgorszy reżyser,
najgorszy aktor, najgorszy scenariusz, najgorszy film oraz za
najgorszą piosenkę tytułową. Krytycy byli bezlitośni –
wymarzone przedsięwzięcie Costnera zostało zmasakrowane na każdym
możliwym froncie. Kariera gwiazdora już nigdy potem nie podniosła
się i nie wróciła na stare tory.
Bill Murray i „The
Razor’s Edge”
Murray to aktor o
wielu twarzach. Jest zarówno wybitnym śmieszkiem, jak i aktorem
dramatycznym. W latach 80. jednak Bill był bardziej kojarzony ze
swoich przezabawnych występów w Saturday Night Live oraz komediach,
które momentalnie podbijały serca widzów, więc występ w jakimś
poważniejszym przedsięwzięciu mógł być dość ryzykownym
pomysłem ze strony gwiazdy „Caddyshack”.
Znajomy Murraya,
reżyser John Byrum podrzucił mu kiedyś książkę angielskiego
powieściopisarza Williama Somerseta Maughama pt. „Ostrze Brzytwy”
(ang. „The Razor’s Edge”). Była to historia weterana I Wojny
Światowej, który zmagając się z zespołem stresu pourazowego, odbywa podróż do Indii i wstępuje do buddyjskiego zakonu.
Aktor był absolutnie zafascynowany tym dziełem i za punkt honoru
postawił sobie doprowadzenie do powstania jego ekranizacji oraz
zagrania w niej głównej roli. Trzeba było tylko znaleźć fundusze
na ten projekt.
W tym czasie Dan
Aykroyd wraz ze swym przyjacielem z SNL – Johnem Belushim napisali
scenariusz do produkcji o roboczym tytule. „Ghost Smashers”.
Niestety, Belushi zmarł zanim film zaczął być realizowany. Trzeba
więc było znaleźć zastępstwo dla niego. Bill Murray chętnie przyjął
schedę po swoim koledze, ale postawił jeden warunek – Columbia
Pictures miała sfinansować ekranizację „The Razor’s Edge”,
do którego to on sam napisał scenariusz. Zgoda na to żądanie okazała się dla wytwórni dość ryzykownym krokiem. Z jednej bowiem strony
zyskali oni pierwszorzędnego komika, bez którego film
„Ghostbusters” nigdy nie odniósłby takiego sukcesu, z drugiej
zaś – wyłożyli 13 milionów dolarów na jakiś dramat, który
ledwo zarobił połowę wydanej kwoty!
Recenzje tej
produkcji były mieszane, więc „The Razor’s Edge” trudno
jednoznacznie określić złym filmem. Nie zmienia to faktu, że
porażka finansowa musiała szczególnie zaboleć Murraya, który
nigdy już więcej nie podjął się pisania scenariuszy oraz zrobił
sobie kilkuletnią przerwę (nie licząc gościnnego występu w
„Little shop of horrors”) od aktorstwa.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą