Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Mówili "ty dawco", zostałem więc dawcą. Poruszająca do głębi historia dawcy szpiku kostnego

70 844  
1097   264  
Nie pamiętam już, jak to się stało, że dowiedziałem się o DKMS – jednej z największych i najbardziej popularnych fundacji zajmujących się rejestracją potencjalnych dawców szpiku kostnego, ale jak dziś pamiętam dzień, kiedy to wysłałem swój pakiet dawcy, składający się z kilku formularzy i „patyczka” z wymazem z policzka.


Dokładnie tak, wart kilka groszy patyczek z nawiniętą watą (podobny do tych, które to niby nie służą do czyszczenia uszu, a i tak każdy ich do tego używa), może stać się wart czyjegoś życia – ale o tym później.

Rejestracja przebiegła standardowo. Przesyłka odesłana, za kilka tygodni kolejna koperta z DKMS ze standardowym tekstem w stylu „dziękujemy za rejestrację (…)” etc. i jakimiś kolorowymi materiałami promocyjnymi, no i Karta Dawcy. Kawałek plastiku klasycznego formatu kredyt karty z logo Fundacji, numerem dawcy, kodem kreskowym... Nie zastanawiałem się długo, do czego miałaby niby służyć. Kasy na nią nie wypłacę, drzwi żadnych nie otworzę. Bez sensu. Niepotrzebny gadżet, którego jedyną funkcją, jak mniemam, miało być dodawanie 10 do ego.

Karta trafiła do portfela gdzieś między Premium Club i Vitay.
O rejestracji tak naprawdę nigdy nie zapomniałem, ale ponieważ zrobiłem to w czasach, kiedy nie było to jeszcze tak trendy jak obecnie (przed powstaniem FB ludzie nie mieli się gdzie chwalić swoim życiem), to działalność charytatywna i tym podobne nie były tak na topie jak teraz.

Pamiętam okoliczności związane z rejestracją i pobraniem wymazu, ale nie rok. W każdym razie były to początki działania DKMS w Polsce.
Z materiałów promocyjnych i internetu dowiedziałem się, jak niskie jest prawdopodobieństwo zostania dawcą. Jak mało ludzi się rejestruje, jak wielu choruje i jak trudno dobrać choremu genetycznego „bliźniaka”, więc prawdę powiedziawszy, nawet nie hipotetyzowałem na temat tego, że zostanę dawcą.

Cała ta historia jest zbiorem przypadków. Przypadkiem właśnie początkiem 2017 roku pojawił się pierwszy śnieg i przymrozki i przypadkiem moja skrobaczka do szyb odmówiła po latach posłuszeństwa i pokruszyła się w drobny mak. Ponieważ jakoś do pracy trzeba było dojechać, wziąłem portfel i wyciągnąłem z niego plik kart mało i jeszcze mniej ważnych. Drogą selekcji do usuwania szronu z szyby postanowiłem użyć tej biało-czerwonej, do niczego niepotrzebnej.

Miałem ją pierwszy raz w rękach od jakichś 7-8 lat, ale ponieważ szybę oskrobała wzorowo, wylądowała na honorowym miejscu w schowku.
Dwa dni później. Prefix 22 – Warszawa. Nie odbieram. Nie chcę brać udziału w darmowym badaniu, nie potrzebuję kredytu, a rachunek za telewizję opłacę wieczorem, więc przestańcie dzwonić! Najpóźniej około 17.00 zauważyłem, że komórka wyświetla kilka (jeśli nie kilkanaście) nieodebranych połączeń i jednego SMS-a. Jego treść spowodowała, że usiadłem na łóżku. „Prosimy o pilny kontakt. Fundacja DKMS”. Ta wiadomość rozpoczęła lawinę zdarzeń, które zaważyły na moim dalszym życiu i stała się początkiem bycia innym człowiekiem. Ale o tym później.

Krótka rozmowa, w której miła pani poinformowała mnie, że prawdopodobnie znaleziono mi bliźniaka genetycznego, któremu można spróbować pomóc, ale jeszcze długa droga przed nami i potrzebna jest dłuższa rozmowa, więc mam naładować sobie telefon i czekać na kolejną rozmowę następnego dnia o konkretnej godzinie.

Pamiętam, że to był parking pod Biedronką. Rozmowa trwała jakieś 30-40 minut, choć może i dłużej. Poza oczywistymi rzeczami, takimi jak opis procedury pobrania komórek macierzystych, kolejnościami badań, formalnościami, ubezpieczeniami, pani powiedziała jedną, najważniejszą rzecz: „Jeśli chce się pan wycofać, zrezygnować albo z innych powodów nie poddać się pobraniu, proszę to powiedzieć teraz, ponieważ pacjent, który czeka na pana szpik tak samo jak pan, równolegle, będzie przygotowywany do przeszczepu, a w jego stanie zdrowia jest to droga w jedną stronę (...)”. Oczywiście bez wahania potwierdziłem gotowość oddania szpiku z całym ryzykiem i konsekwencjami dla mnie, choć z ręką na sercu nie mogę powiedzieć, że na tamten moment byłem do tego w 100% przekonany.
Z jednej strony bałem się szpitala. Nigdy tak naprawdę nie byłem w szpitalu jako pacjent. Bałem się zabiegu, ewentualnej narkozy, nie wiedziałem, co z pracą, co szef na to, do tego ta kumulacja badań mega szczegółowych i drobiazgowych. Tak, badań bałem się najbardziej. Nie wiem, jak ta fobia się nazywa, ale ja boję się wyników badań do tego stopnia, że staram się ich unikać jak tylko się da.

Palę. Może mam coś na płucach i okaże się, że czarny scenariusz spełnił się dzięki mojej głupocie. A może coś w krwi. Miałem kiedyś przy oddawaniu krwi niskie krwinki białe. Może teraz są już całkiem poniżej normy i to ja wymagam przeszczepu, a - o ironio - mój bliźniak genetyczny, jedyny jakiego mam, też wybitnym zdrowiem raczej nie tryska
Luty był miesiącem badań. Wszystko za darmo. Zwracali pieniądze za dojazdy według przyzwoitej stawki. Przysługiwał nawet budżet na posiłki w dni badań. Nie pamiętam ile, ale dwa kubełki KFC można było wsunąć.

Krew, krew, krew. Boże, ile oni mnie wtedy nakłuli... Niesamowite ilości tego poszły. Nigdy wcześniej nie myślałem, że tyle tego trzeba do badań pod różnym kątem. Okej. Nie mam HIV-a, zapalenia wątroby ani żadnych zakaźnych. W sumie to jestem ponadprzeciętnie zdrowy, mimo dość niehigienicznego trybu życia, jak się okazuje. Jednak jeśli ktoś pomyśli, że to uspokaja, to jest w błędzie. Już po drugim telefonie rzuciłem fajki. Nie potrafiłem zrobić tego pół dorosłego życia, a teraz jedna rozmowa i po temacie. Nie palę, bo przecież ktoś tam gdzieś czeka na coś, co mogę mu dać i jestem świadom, że ta wyjątkowa „rzecz” musi być pierwszej próby.

Alkohol również poszedł w odstawkę. Zero wódy. Pijąc jedno piwo w weekend, zastanawiałem się, czy to nie będzie o te kilka procent za dużo i może następne wyniki wyjdą słabo i zostanę odrzucony.

To stało się moją misją. Nigdy w życiu o nic tak nie walczyłem, jak wtedy o moje zdrowie. Odpuściłem narty w lutym, bo bałem się kontuzji. Nigdy nic nie połamałem, ale tym razem wszystko mogło się spierniczyć. Wiedziałem, że nie wybaczyłbym sobie, gdybym został odrzucony przez swoją głupotę. Guz na żołądku, słaba krew – OK. Nie mam wpływu na to, ale odebrać komuś jedyną szansę na życie tylko przez swoją głupotę i nonszalancję?
Dwa miesiące badań. Dwa miesiące telefonów (fundacja pozostaje w stałym kontakcie z dawcą) z podstawowym pytaniem na końcu każdej rozmowy: „Czy podtrzymuje pan swoją gotowość zostania dawcą?”. Dla nich obowiązek, dla mnie formalność, ale pozostaje refleksja, że są ludzie, którzy mogliby na tym etapie zrezygnować.

Moje życie zmieniło tory. Poczułem, że od pewnego czasu żyję tylko dla kogoś, kogo nie znam, o kim nic nie wiem. Tak, mam żonę, dwójkę wspaniałych dzieci. Kocham ich i żyję również dla nich, ale oni są zdrowi (Boże, jakie to ważne), a jest ktoś, komu gaśnie płomień, a los dał jeszcze jedną szansę. To może źle zabrzmi, ale czuję się z tym świetnie. Oczywiście nie chodzi o to, że ktoś jest chory i cierpi, bo to akurat stało się poza mną i moim udziałem, ale chodzi o możliwość pomocy absolutnej, najcenniejszej – o możliwość darowania życia drugiemu człowiekowi.

Tak samo jak przed pacjentem, tak samo i przede mną pojawiła się szansa. Jedna na milion, a może i jedyna w życiu. Szansa zrobienia czegoś, co da mi spokój duszy do końca życia. Czegoś, po czym będę mógł sobie powiedzieć – może kokosów, stary, nigdy nie zarobiłeś, nie dorobiłeś się fortuny, nie wynalazłeś nic przełomowego i generalnie twoje życie przeszłoby nieznaczącym echem, ale zrobiłeś coś, co spłaca wszystkie długi i jakoś tłumaczy ten bezsensowny żywot.

Nie jestem wierzący. To znaczy, nie wierzę w dogmaty wiary chrześcijańskiej, całą tę mitologię i zabobony. Nie chodzę do kościoła, bo nie czuję tam Boga. Dzieci nie chodzą na religię, bo uczę ich swojej wersji wiary. Uczę je dokładnie, jak być dobrym człowiekiem. Uważam, że żyjemy tu i teraz, a nie dla jakiegoś życia po życiu, które niby jest uber-życiem. Rodzące się chore dzieci, nowotwory, wypadki, w których giną niewinni i niewinne. To wszystko nie trzyma się kupy i cała ta wiara nie ma sensu. Brak sensu to właśnie główny argument, który zbił mnie z drogi wiary, po której starali się prowadzić mnie rodzice. Człowiek dorósł, dojrzał, zmądrzał i wyciągnął swoje wnioski.

Jak ja bardzo chciałem wtedy, żeby wszystko się udało. Żebym mógł pomóc, a biorca przeżył. Zarzekam się, że nie o chwałę i splendor mi chodziło. Żona pytała: „Chciałbyś się spotkać z biorcą, gdy to wszystko się już skończy i jemu się uda? Chciałbyś usłyszeć podziękowania?”.

Wyobraźcie sobie, że nie. Oczywiście byłem ciekawy, kim jest ta druga osoba. Mężczyzna czy kobieta, a może dziecko? Nie wiedziałem wówczas nic jeszcze, a ciekawość była spora. DKMS sumiennie odmawiał jakichkolwiek informacji na tym etapie, ale nie wiedząc dlaczego (kolejny, dziwny przypadek), personalizowałem sobie biorcę jako dziewczynkę. Małą, pięcioletnią blondynkę – zupełnie jak moja córeczka… Ludzki umysł nie rozumie próżni i musi sobie coś wklejać w puste miejsca. Mój wkleił taki a nie inny obraz. Może był to chytry i celowy jego zabieg, aby mnie jeszcze bardziej zdopingować i zdeterminować.
Nieodebrane połączenie. Wyświetliło mi się jako DKMS, bo już dodałem do kontaktów. Nie opuszczając stanowiska pracy, od razu oddzwoniłem. Wiadomość jaką mieli mi do przekazania kompletnie mnie przygniotła, przemieliła i wypluła. „Znaleźliśmy innego dawcę. Ma większą zgodność genetyczną. Dziękujemy za cały trud, ale prosimy o pozostanie w gotowości na przyszłość...”. Zniszczyło mnie to. Złość, rozpacz, rozczarowanie sobą. Poczułem się tak słabo jak nigdy wcześniej. Jakbym nic już nie znaczył. Byłem zły (na los? na Boga?Jesteś tam czy Cię nie ma?!).

Nie pamiętam, jak wróciłem do domu. Nie pamiętam paru dni potem, prawdę powiedziawszy. Byłem maksymalnie przybity. Wiedziałem, że druga taka „szansa” bycia lepszym człowiekiem mi się już nie przydarzy w życiu. Całe to honorowe oddawanie krwi, Wielka Orkiestra (organizowałem w moim mieście), drobne i większe dobre uczynki „znikną jak łzy w deszczu”, bo nie udało mi się zrobić czegoś naprawdę wielkiego. Rozgoryczenie sięgnęło zenitu.

Znów telefon. DKMS, ale z innego numeru. Zacząłem nawet odbierać już te cholerne 0-22 od czasu incydentu ze skrobaczką szyb. Wiadomość była krótka i piorunująca. Ten drugi, „lepszy” dawca odpadł na badaniach. Zero szczegółów (anonimowość to główna cnota DKMS), dowiedziałem się tylko, że „tamten” nie spełnił wymogów i proszą o dalszą gotowość z mojej strony… decyzja nie mogła być inna. Paradoksalnie do całego wymiaru tej sytuacji, ale chciało mi się krzyczeć głośno HURA!

Czasu było mało. Kolejne, ostatnie już badanie miałem w Centrum Onkologii w Gliwicach. Na czczo, od rana do późnego popołudnia, zostałem przemaglowany diagnostycznie.
RTG, krew, USG jamy brzusznej, EKG, krew, konsultacja anestezjologiczna, konsultacja onkologiczna, badanie jąder... TAK, to była ostatnia wisienka na torcie, o której nikt nie wspominał, a która okazała się spełnieniem moich diagnostycznych koszmarów. Nienawidziłem badań, jak już wcześniej mówiłem, a z badaniem polegającym na macaniu jąder przez innego faceta było już epicko wręcz mi nie po drodze.

Wszystkie te badania, dodam, robiłbym pewnie z pół roku prywatnie i ze 173 lata na kasę chorych. Dostałem jednak miłą panią pigułę jako przewodniczkę po całym tym szpitalu, a jest on niesamowicie wielki i rozbudowany, więc potraciłbym się pewnie po pierwszym badaniu i szukaliby mnie do dzisiaj. Wszędzie bez kolejki. Wystarczyło poczekać tylko, aż „bieżący” pacjent opuści dany gabinet i wchodzimy. Właśnie podczas jednego takiego oczekiwania, siedząc obok pielęgniareczki i rozmawiając z nią o pierdołach, mimochodem rzuciłem okiem na dokumenty, jakie nosiła ona cały czas przy sobie. Na górze „DANE DAWCY” i pod tym oczywiście wszystkie moje. Bez błędu. Nieco niżej „DANE BIORCY” (!!!). Serce mi zamarło. Przeczytałem jej imię i nazwisko... to kobieta. Niebiańskie imię. Nazwisko raczej nie polskie. Jakby rosyjskie/ukraińskie?

Czyli nie Polka. To nic. Jak to nie Polka? - ułamek sekundy poczułem coś dziwnego. Rozczarowanie? Jakie to prymitywne! Przecież człowiek to człowiek, nieważne, jakiej narodowości. Nikt nie obiecywał, że biorca będzie z Polski, a na materiałach z DKMS przeczytałeś przecież, że biorca może być i z końca świata. Dlaczego więc wiedząc, że mój materiał poleci gdzieś za granicę, poczułem chwilowe zawahanie? Nie wiem. Jestem tylko człowiekiem i zareagowałem po ludzku. Możecie krytykować i wytykać, ale nikt z Was tak naprawdę nie wie, jak sam by zareagował w identycznej sytuacji. Oczywiście nie zmieniło to mojej decyzji, ale trochę ostudziło entuzjazm na krótką chwilę… Bardzo krótką. Po kilku minutach dowiedziałem się, że szpik pobrany zostanie z kości biodrowej:

Krótkie wyjaśnienie. Szpik może zostać pobrany na dwa sposoby. Może być odwirowany z krwi obwodowej. Cały zabieg trwa kilka godzin, czyli co do zasady ze szpitala wychodzi się tego samego dnia, a samo pobranie szpiku wygląda podobnie jak oddawanie krwi w autobusie. Z tą różnicą, że krew trafia do specjalnej wirówki, która wyławia z niej komórki macierzyste, a odwirowana krew trafia z powrotem do organizmu.
Jest też druga metoda. Szpik pobierany jest wówczas z talerza kości biodrowej specjalną strzykawką. Wierci się dziurki w kości i pobiera powiedzmy 1,5 litra. Zabieg przeprowadzany jest w pełnej narkozie i wymagana jest wówczas minimum 3-dniowa hospitalizacja.

Od początku wmówiłem sobie, że szpik zostanie mi pobrany właśnie z krwi. To prostsza, mniej inwazyjna i mniej bolesna metoda. Jest stosowana w 80% przypadków, więc tok rozumowania był prosty.
No więc wróćmy do tej krótkiej chwili i mojej wątpliwości, która to rozpłynęła się wraz z informacją, jaką usłyszałem od pielęgniarki:
- Szpik pobierzemy z kości biodrowej.
- Dlaczego?
- Jest to korzystniejsze w tym wypadku dla pacjenta.
- Co znaczy korzystniejsze?
- W pewnych przypadkach lepiej z kości... W tym wypadku pacjent ma niską masę. 15 kg.
- 15 kg?!
- Tak. Biorca to małe dziecko.

Kolejny raz poczułem, że uginają mi się nogi. Od pierwszego telefonu podskórnie czułem, że na pomoc czeka mała dziewczynka, a teraz okazało się to być prawdą.
Dwa tygodnie – czternaście dni. Tyle dzieliło mnie od dnia „zero”, a więc przyjęcia na oddział. Dziś z pełną stanowczością mogę powiedzieć, że to były najbezpieczniej, najbardziej zachowawczo i najzdrowiej przeżyte dwa tygodnie mojego życia.
Trudno sobie wyobrazić, jaka odpowiedzialność spada na zwykłego, szarego człowieka, gdy wie się już, że teraz nie ma odwrotu. Biorca został już poddany wyniszczającej chemioterapii, przygotowującej do przyjęcia przeszczepu. Po takiej chemii organizm jest praktycznie bez systemu immunologicznego. Nie jest w stanie obronić się przed bakteriami i wirusami, a najdrobniejsza infekcja może być tą ostatnią.

Pamiętam, że nawet zdjąłem nogę z gazu. Mimo że siadając do auta czy na motor, zawsze traciłem piątą klepkę, nagle stałem się na dwa tygodnie typowym drogowym zamulaczem. Bałem się kolizji, bałem się chodzić do pracy w obawie przed zarażeniem się czymś. Cackałem się ze sobą jak z jajkiem.

W dzień przyjęcia stawiłem się godzinę wcześniej na oddziale. Badania. Ciśnienie, krew, ważenie, krew, krew, krew. Dobrze, że pierwszą czynnością jaką ze mną zrobili było założenie wenflonu, bo to ciągłe kłucie zaczęło mnie już pomału irytować.
No i do wyrka. Czekał mnie dzień nicnierobienia. Na swój sposób było to nawet przyjemne. Miałem nowe wydanie Focusa i Auto Świata. W sali poznałem od razu pana Janusza (zabijcie, ale nie pamiętam skąd). Miał chłoniaka. Akurat był w trakcie chemii. Zawsze myślałem, że to jakieś skomplikowane, a on po prostu miał kilka razy dziennie podpinaną butlę z kroplówką, a siostra regulowała tylko, żeby za szybko nie kapało. Po wszystkim wstawał, chodził, miał humor. Apetyt mu spadł, ale nie narzekał, bo przyszedł z dużą nadwagą. Kolega obok trafił do nas ze Szczecina. Miał przerzuty na żuchwę, ale od czego się zaczęło, to nie pamiętam. Musiał pić wszystko przez słomkę i niewyraźnie mówił, ale potrafił rozbawić mnie do łez swoimi opowieściami z historii leczenia raka.

Zawsze myślałem, że na onkologii to jedna trauma, smutek, śmierć i płacz. A tymczasem atmosfera była taka, że już wieczorem zapomniałem, gdzie my w ogóle leżymy i po co. Niesamowita siła jest w niektórych ludziach. Niesamowita wola życia i walki. Piękne jest to, jak chorzy wspierają się nawzajem.

Szpital jak to szpital. Siostry zapierniczają, lekarze się opierniczają, a jedzenie kijowe. Kolega z łóżka obok, który miał wysokokaloryczną dietę przepisaną i powinien podjeść mięsa i kartofli, na obiad dostał po prostu trzy zupy mleczne zamiast jednej. Tu nie ma polotu, a sztuka jest sztuka. Jak w wojsku.
Ja na specjalne traktowanie też nie miałem co liczyć, mimo iż nie byłem tam z musu, tylko z wyboru.

Dzień pobrania.

W nocy słabo spałem. Ciepło, duszno, nieswojo, ktoś tam gdzieś jęczał w innej sali. Ktoś chrapał, ktoś chodził. Siostry też dość głośne. Pobudka o 4.45. Krew, ciśnienie, krew. Zero śniadania – to zrozumiałe. Później dostałem piżamkę, w którą miałem się przebrać, taką sukienkę zawiązywaną z tyłu, w której było widać tyłek, dlatego po oddziale tego dnia nie chodziłem.

Koło 8.00 dostałem „głupiego jasia” i powiem Wam, że to była najlepsza rzecz, jaka mi się od dawna przytrafiła. Zareagowałem wyjątkowo pozytywnie, stałem się duszą towarzystwa, wiele nie pamiętam, ale wiem, że było mega przyjemnie. Na zabieg wzięli mnie koło 11.00.
Długie korytarze, winda, korytarze, znowu winda. Było jak na filmie. W 100% tak to sobie wyobrażałem.

Na sali operacyjnej byłem już mocno otumaniony głupim jasiem. Ale pamiętam światła, trzy pielęgniarki i stół. Pamiętam też, że było niemiłosiernie zimno. Zero ogrzewania. Tam mogło być z 10 stopni maksymalnie, tak to przynajmniej odczuwałem.

Potem zastrzyk z narkozą. Obiecałem sobie wcześniej, że muszę zauważyć ten moment, jak się zasypia. Że to niemożliwe, że można tak po prostu zjechać nagle bez świadomości i nic nie pamiętać. Chciałem maksymalnie dużo zapamiętać. Liczyłem w myślach. No i strach. Pierwszy raz od początku tej krucjaty się boję. Boję się, że się nie obudzę. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? Może to był ostatni raz, kiedy widziałem swoje dzieci?

Ciemno.

Pamiętam, jak się wybudziłem. Leżałem gdzieś z boku na łóżku na kółkach, wszyscy się krzątali wkoło. Znów zasnąłem. Nie pamiętam drogi z powrotem, dopiero jak mnie wwożą na salę mam pierwsze realne wspomnienie. Koledzy klaskali. Pamiętam, że byłem zbyt otępiały jeszcze na reakcję, choć teraz to wzrusza do łez. Potem sen. Krew, siostra, krew, sen. Do siebie dochodzić zacząłem koło wieczora. Nie bolało nic a nic. Nie rzygałem, mimo iż się w internetach naczytałem, że nie ominie. Czułem się nadspodziewanie dobrze, choć spowolniony. Pamiętam, że w TV wieczorem leciał jakiś program o ludziach z super umiejętnościami. Jakiś gość rozwiązywał krzyżówkę w myślach, a ja powiedziałem - „Dobry jest!”. Sąsiad z łóżka obok odpowiedział: „Ty jesteś lepszy, podziwiam cię”. Po tych słowach poczułem się zażenowany. Skrępowany całą tą sytuacją. Nie dla chwały, jak już mówiłem, to zrobiłem, a raczej dla siebie samego. Do dziś w zasadzie źle się czuję, gdy ktoś nowy się dowiaduje o tym, że byłem dawcą i mi gratuluje. To nie tak, ale ciężko to wytłumaczyć i zrozumieć komuś nie będącemu mną.

Dzień wypisu.

Rano krew, ciśnienie. Na śniadanie białe pieczywo, pasztet, ogórek, masło i herbata. Kazali czekać na wyniki. Jest stres, bo nie chcę tu już siedzieć. Moja misja zakończyła się, więc pal licho ze mną teraz. Chcę do domu, do dzieci. Może zapalić?
Wyniki okej. Będzie wypis. Przyszło gremium lekarzy na obchód wraz z ordynatorem.
- To jest ten nasz pan dawca.
- Tak, to ja.
- Gratuluję i dziękuję.
- Dziękuję.

Jeszcze legitymacja honorowego dawcy przeszczepu, medalik pamiątkowy od Ministra Zdrowia i krzyż na drogę.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy przyszło się pożegnać. Dla mnie przygoda się skończyła, a oni zostali tam wszyscy. Jedni na krócej, inni na dłużej, jeszcze inni na zawsze. Nie wiem, ilu z poznanych tam ludzi, których imion nawet nie znam, a z którymi rozmawiałem jeszcze żyje.
Obiecałem sobie tam wrócić do nich. Przywieźć gazety, krzyżówki, coś do lodówki. Z tego oddziału nie wolno wychodzić poza szklane drzwi, więc sklepik odpada. Przychodzą wolontariusze i robią zakupy podobno, ale ja ich nie spotkałem... Nie wróciłem. Ze strachu chyba. Strach był podwójny: raz, że znów będę musiał się żegnać, a dwa, że kogo ja tam zastanę, a kogo już nie.

Wolę nie wiedzieć chyba do teraz.

Powrót do domu standardowy. Żona po mnie przyjechała, ale z drogi niewiele pamiętam. Nie chciało mi się opowiadać, mimo iż ciągnęła za język. Wszyscy ciągnęli.
Tam jest inny świat. Z okien szpitala to najlepiej widać. Te spieszące we wszystkie strony kolorowe samochodziki, ci ludzie na przystankach i chodnikach. Nosy w komórkach, śmiech, rozmowa, normalne życie. Ludzie przejmują się głupotami, kłócą o głupoty i tracą czas na głupoty, tymczasem mają wszystko, co powinien mieć człowiek – zdrowie. Nie ma wartości nad zdrowie i życie, dziś to rozumiem.

Z perspektywy czasu wiem, że dostałem równie dużo, jak mój biorca. Hania dostała szansę, jak ją wykorzysta nie wiem, ponieważ brak póki co jakichkolwiek informacji. Dziewczynka, która dostała mój szpik mieszka we Włoszech. Ten kraj ma takie przepisy, że uniemożliwiają one jakąkolwiek wymianę informacji między dawcą i biorcą. Ani spotkanie, ani nawet korespondencja nie jest możliwa. Prosiłem DKMS o doręczenie listu za ich pośrednictwem, niestety również to nie jest możliwe. Ja jestem dziś innym, bogatszym człowiekiem. Inaczej patrzę na życie. Staram się cieszyć każdym dniem. Nie mam już jakichś wydumanych marzeń. Sprzedałem motocykl. Nie dla pieniędzy, po prostu zrozumiałem, że ważne jest, żeby dzieci miały ojca, a żona męża. Jak można tak żonglować własnym życiem w egoistycznym pędzie do samozadowolenia, gdy inni walczą o każdy dzień i cieszą się z każdego poranka?

Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Gdybym wtedy wrzucił przesyłkę do kosza, nie zarejestrowałbym się jako dawca, Hania straciłaby szansę znalezienia genetycznego bliźniaka.

Gdy sobie pomyślę, ilu chorych na białaczkę ludzi traci w ten sposób swoją szansę na życie, chce mi się wyć.

Osobiście uważam, że rejestracja powinna być obowiązkowa, choć wiem, że to prawnie niewykonalne. Dlatego błagam Was, moi drodzy, którzy doczytaliście ten tekst do końca: nie zwlekajcie z rejestracją ani dnia więcej. Dajcie innym szansę, dajcie szansę sobie.
Oddanie szpiku, to najważniejsza rzecz jaką w życiu zrobiłem – jestem przekonany.
10

Oglądany: 70844x | Komentarzy: 264 | Okejek: 1097 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało